7. Pierwsza sierota z Valsesji

Mali złodzieje w szopie na siano
W czasie, gdy zajmowaliśmy się organizacją szkoły i nauki religii, okoliczności zmusiły mnie do zastanowienia się, w jaki sposób rozwiązać jeszcze jeden wielki i pilny problem.
Wielu chłopców, którzy przyjeżdżali do Turynu, szczerze pragnęło znaleźć pracę i żyć po chrześcijańsku, ale napotykali przy tym na poważne kłopoty.
W pierwszym rzędzie nie mieli ani co jeść, ani w co się przyodziać, a przede wszystkim nie mieli mieszkania. Paru takim chłopcom, którzy wieczorem nie mieli gdzie iść, udzieliłem gościny. Przygotowałem im w szopie siano i słomę oraz coś do przykrycia się, ale wielokrotnie ci biedacy kradli dane im prześcieradła i koce, a nawet słomę, którą potem odsprzedawali.
Przespał się przy kuchni mamy Małgorzaty
W pewien deszczowy majowy wieczór zapukał do naszych drzwi piętnastoletni chłopak, zesztywniały z zimna i przemoczony do suchej nitki. Poprosił nas o chleb i nocleg. Matka wpuściła go do kuchni i posadziła przy piecu.
Podczas gdy tak rozgrzewał się, dała mu chleba i zupy. Ja tymczasem wypytywałem, czy chodził do szkoły, czy ma krewnych i co robi. Odpowiedział mi:
- Jestem biednym sierotą. Przejechałem tu z Valsesji szukać pracy. Miałem trzy liry, ale je wydałem, a nie znalazłem pracy. Teraz nie mam już nic ani nikogo.
- Byłeś już u pierwszej Komunii?
- Nie.
- A u bierzmowania?
- Też nie.
- A u spowiedzi?
- Parę razy.
- A teraz dokąd chcesz iść?
- Nie wiem. Zlitujcie się nade mną, pozwólcie przenocować w kącie.
I w milczeniu zapłakał. Moja matka też płakała, a ja byłem głęboko poruszony.
- Gdybym miał pewność, że nie jesteś złodziejem, pozwoliłbym ci zostać. Ale inni przed tobą ukradli mi koce i być może ty zrobisz to samo.
- Nie, proszę księdza, może być ksiądz spokojny. Jestem biedny, ale jeszcze nigdy w życiu nie kradłem.
- Jeżeli się zgodzisz - powiedziała na to matka - niech się dzisiaj tutaj prześpi, a jutro będzie, jak Bóg da.
- Tutaj, to znaczy gdzie?
- W kuchni.
- A jeżeli zabierze garnki?
- Zrobię tak, żeby nic się nie stało.
- No to zgoda.
Matka wyszła i przy pomocy chłopca pozbierała trochę cegieł, z których ustawiła cztery słupki, a na nich położyła deski, sennik i w ten oto sposób urządziła pierwsze posłanie w Oratorium. Gdy wszystko było gotowe, moja dobra matka wygłosiła do chłopca parę słów o tym, że trzeba pracować, być uczciwym i postępować zgodnie z zasadami wiary. Potem powiedziała mu, by się pomodlił.
- Kiedy nie wiem jak - odparł.
- To odmówisz modlitwę z nami - powiedziała. I wspólnie pomodliliśmy się.
By uniknąć niebezpieczeństwa, zamknęliśmy kuchnię na klucz na całą noc.
Był to pierwszy chłopiec, któremu udzieliliśmy noclegu. Wkrótce dołączył do niego jeszcze jeden, a potem dalsi, z tym, że w 1847 roku musieliśmy poprzestać na dwóch, ponieważ było za mało miejsca.

Nowe pokoje i nowa muzyka
Byłem przekonany, że dla wielu chłopców nasza jakakolwiek pomoc jest daremna, jeśli nie mają gdzie mieszkać. Dlatego wynająłem dalsze, a później jeszcze następne pokoje, choć u Pinardiego ceny były wygórowane.
W dzień pokoje te służyły także jako pomieszczenia do prowadzenia lekcji i w ten sposób mogliśmy zainaugurować naukę muzyki i śpiewu.
Była to pierwsza (założona w 1845 roku) publiczna szkoła muzyczna. Po raz pierwszy uczono muzyki w klasie jednocześnie wielu uczniów. Do tej pory każdy uczeń szukał sobie nauczyciela, który udzielał mu indywidualnych lekcji.
Zapisało się do niej wiele młodzieży. Co wieczór miałem na moich lekcjach znakomitą publiczność: profesorów Alojzego Rossi, Józefa Bianchi, Ceruttiego i kanonika Alojzego Nasi.
Było więc to niezgodne z duchem Ewangelii, która mówi, że uczeń nie może być lepszy od mistrza. Nie miałem nawet jednej milionowej wiedzy muzycznej, jaką posiadały te znakomitości, a przecież uczyłem w ich obecności. Ale też oni nie przychodzili, by uczyć się muzyki, a po to, by zapoznać się z naszą metodą nauczania, tą samą, którą stosuje się dziś we wszystkich naszych domach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz