4. Noc, która miała być ostatnią w życiu ks. Bosko

W poszukiwaniu ks. Bosko wśród winnic w Sassi
Miałem za dużo obowiązków. Pracowałem jako ksiądz w więzieniu, w szpitalu Cottolengo, w Schronisku, w Oratorium i w paru szkołach. Kradłem godziny przeznaczone na sen, by pisać książki potrzebne moim chłopcom. Mój stan zdrowia (a nigdy nie było ono najmocniejsze) pogorszył się do tego stopnia, że lekarze nakazali mi całkowity odpoczynek.

Ksiądz Borel, który bardzo mnie lubił, posłał mnie, bym spędził parę tygodni jako gość u proboszcza w Sassi (u stóp wzgórza Superga). W ciągu tygodnia odpoczywałem, a w niedzielę wracałem do pracy w Oratorium. Okazało się to jednak nie najlepszym rozwiązaniem. Coraz liczniejsze grupy chłopców przychodziły mnie odwiedzać, a i chłopcy z Sassi zaczęli szukać mego towarzystwa. W końcu wyszło na to, że miałem więcej zajęć niż w Turynie, a moi mali przyjaciele musieli wędrować cztery kilometry pieszo, jeśli chcieli mnie zobaczyć.

Do Sassi przychodzili zresztą nie tylko chłopcy z Oratorium. Wkrótce dołączyli do nich uczniowie Braci Szkół Chrześcijańskich. Oto jeden z wielu takich epizodów.

Uczniowie szkoły św. Barbary, gdzie nauczali Bracia, odbyli rekolekcje, a ponieważ przywykli spowiadać u mnie, na zakończenie rekolekcji zjawili się całą grupą w Oratorium. Gdy powiedziano im, że jestem w Sassi, wszyscy wyruszyli do Sassi, odległego, jak już powiedziałem, o cztery kilometry od miasta. Padało, a oni nie znali drogi. W końcu zaczęli błądzić po łąkach, polach i winnicach w poszukiwaniu ks. Bosko. Wreszcie zjawiło się czterystu, wyczerpanych wędrówką, wygłodniałych, spoconych i ubłoconych, ale zdecydowanych na odbycie spowiedzi.
- Odprawiliśmy rekolekcje - powiedzieli mi. - Chcemy się poprawić. Niech ksiądz nas wyspowiada. Poprosiliśmy naszych nauczycieli o pozwolenie na pójście do księdza i oto jesteśmy.

Gdzie zginęli chłopcy?
Najprawdopodobniej nauczyciele i rodzice czekali na nich z niepokojem. Powinni byli jak najszybciej wracać do domu. Ale na próżno usiłowałem ich przekonać, powtarzali tylko, że przyszli się wyspowiadać. Zabraliśmy się do tego w czwórkę: proboszcz, jego zastępca, ksiądz - nauczyciel i ja, ale przydałoby się z piętnastu spowiedników.
Trzeba było również pomyśleć o nakarmieniu wygłodzonych chłopców. Proboszcz, ks. Abbondioli, oddał im wszystkie swoje zapasy: chleb, polentę, ryż, fasolę, ziemniaki, ser i owoce.

Tymczasem w szkole, co poniektórzy, zaczęli się niepokoić. Zbierali się już profesorowie, kaznodzieje i goście zaproszeni na uroczyste zamknięcie rekolekcji. Miano odprawić Mszę z przystąpieniem wszystkich chłopców do Komunii, ale gdzie oni się podziewali? Nikogo nie było. Nie wiadomo było, co robić. Kiedy wreszcie chłopcy się pojawili, zakazano im surowo robić po raz drugi takie zamieszanie.

„Byłem gotów umrzeć”
Po powrocie z Sassi czułem się zupełnie wyczerpany. Musiano położyć mnie do łóżka. Byłem poważnie chory: zapalenie oskrzeli, kaszel i wysoka gorączka. Po ośmiu dniach znalazłem się na granicy między życiem a śmiercią. Byłem przygotowany na śmierć. Żal mi było zostawić moich chłopców, ale cieszyła mnie myśl, że przed śmiercią zdołałem nadać Oratorium stałą formę.

Gdy rozeszła się wiadomość o mojej poważnej chorobie, chłopców ogarnęło niewiarygodne przygnębienie i dotkliwy żal. Przed drzwi pokoju, w którym leżałem, przychodziły co chwilę grupy moich podopiecznych, zapłakanych i pytających o mnie. Nie chcieli odejść: czekali z nadzieją na jakąś lepszą wiadomość. Słyszałem pytania, jakie zadawali pielęgniarzowi i byłem głęboko wzruszony.

Miłość do mnie popychała ich do czynów wprost heroicznych. Modlili się, pościli, uczestniczyli we Mszy świętej i przystępowali do Komunii. W Sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia czuwali na zmianę przez cały dzień i noc. Przed obrazem Matki Boskiej zawsze ktoś za mnie się modlił. Rano, idąc do pracy, zapalali przed obrazem świecę, która miała ich zastąpić przed ołtarzem. Wielu innych jakimś cudem znajdowało czas na modlitwę nawet w ciągu dnia i zostawało potem w kościele aż do późnego wieczora. Modlili się i błagali Najświętszą Pannę, by zachowała przy życiu ich biednego ks. Bosko.

„Bóg ich wysłuchał”
Wielu z nich przyrzekło Matce Boskiej, że będą odmawiać codziennie różaniec przez miesiąc, inni, że przez rok, inni wreszcie, że przez całe życie. Niektórzy powzięli postanowienie pościć o chlebie i wodzie przez miesiąc, lata, a nawet przez całe życie. Wiem z całą pewnością, że wielu młodych murarzy, ciężko pracując od rana do wieczora, pościło przez całe tygodnie o chlebie i wodzie, a w krótkiej przerwie, jaką mieli, przychodzili przed Najświętszy Sakrament. Bóg ich wysłuchał. W którąś sobotę wieczorem, lekarze stwierdzili po konsylium, że będzie to ostatnia noc mojego życia. Ja też byłem o tym przekonany, ponieważ czułem się zupełnie bez sił i wykańczały mnie bezustanne krwotoki. Późną nocą ogarnęła mnie straszna senność i usnąłem. Kiedy się obudziłem, mojemu życiu już nic nie zagrażało. Lekarze Botta i Cafasso, którzy zbadali mnie rano, powiedzieli, bym podziękował Matce Bożej za otrzymaną łaskę.

Wiadomość wzbudziła olbrzymią radość wśród chłopców, ale nie chcieli jeszcze uwierzyć, dopóki mnie nie zobaczyli dopiero w parę dni później. Opierając się na łasce, poszedłem do Oratorium. Przyjęli mnie ze śpiewem i łzami, z takim wzruszeniem, które łatwiej byłoby sobie wyobrazić niż opisać słowami. Odśpiewali hymn dziękczynny do Boga i okrzykami wyrażali swą radość.

Musiałem natychmiast załatwić pewną ważną sprawę. Wielu, gdy życie moje wisiało na włosku, uczyniło poważne śluby i przyrzeczenia, praktycznie rzecz biorąc niemożliwe do wypełnienia. Cóż, kierowali się miłością i emocjami. Zmieniłem ich śluby w prostsze i łatwiejsze do dotrzymania przyrzeczenia.

"Wśród moich wzgórz"
Choroba ta złożyła mnie na początku lipca 1846 roku. Mieszkałem wtedy jeszcze w pokoiku w Schronisku, ale wkrótce miałem się przenieść na Valdocco (gdzie przeniesiono już Oratorium).

Miesiące rekonwalescencji pojechałem spędzić u rodziny w Becchi. Miałem zostać wśród mych wzgórz u rodziny bardzo długo, ale młodzież zaczęła mnie odwiedzać coraz większymi grupami, aż w końcu nie miałem chwili spokoju.

Wszyscy, z którymi miałem okazję wówczas rozmawiać, radzili mi, bym wyjechał z Turynu i na parę lat zniknął gdzieś daleko, by na serio zająć się podreperowaniem zdrowia. Tego samego zdania byli także Arcybiskup i ks. Cafasso, ale mnie przykro było zostawić chłopców. W końcu pozwolono mi wrócić do Oratorium, pod warunkiem jednak, że przez dwa lata nie będę spowiadał ani głosił kazań.

Nie posłuchałem. Po powrocie do Oratorium zacząłem pracować jak przedtem i przez dwadzieścia siedem lat nie potrzebowałem nigdy lekarzy ani lekarstw. Wyciągnałem z tego wniosek, że to nie praca rujnuje zdrowie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz