23. Szopa, w której wszystko się zaczęło

Bóg zesłał jąkającego się człowieka
Nadeszła ostatnia niedziela, kiedy mogłem jeszcze zebrać chłopców z Oratorium. Był 5 kwietnia 1846 roku, ostatnia niedziela przed Wielkanocą. Nic nikomu nie mówiłem, ale wszyscy wiedzieli, że jestem w tarapatach.
Tego wieczoru szczególnie długo przyglądałem się tłumowi bawiących się chłopców. Było to „obfite żniwo”, brakowało tylko żniwiarzy. Byłem tylko ja, zmęczony robotnik o nadwątlonym zdrowiu. Czy będę jeszcze mógł zebrać moich chłopców? Gdzie?
Odszedłem na bok, zacząłem się przechadzać i łzy napłynęły mi do oczu. „Mój Boże - zawołałem - dlaczego nie wskażesz mi miejsca, gdzie przenieść Oratorium? Powiedz mi, gdzie ono jest lub co mam robić”.
Ledwie wypowiedziałem te słowa, gdy stanął przede mną niejaki Pankracy Soave i wyjąkał:
- Czy to prawda, że ksiądz szuka miejsca na laboratorium?
- Nie na laboratorium, a na Oratorium.
- Wszystko jedno, w każdym bądź razie jest takie miejsce. Jest własnością pana Franciszka Pinardiego, porządnego człowieka. Niech ksiądz idzie ze mną. Będzie ksiądz na pewno zadowolony.

Schody i spróchniały balkon
W tym właśnie momencie nadszedł ks. Piotr Merla, mój kolega z seminarium i założyciel Rodziny św. Piotra. Był wspaniałym księdzem. Założył ochronkę dla kobiet, które przebywały w więzieniu i z tego powodu nie mogły znaleźć pracy, by zarobić na życie. Kiedy ks. Merla miał chwilkę wolnego czasu, przybiegał, by pomóc mi w pracy z chłopcami.
Ujrzawszy mnie, wykrzyknął:
- Co ci jest? Nigdy cię jeszcze nie widziałem tak przygnębionego. Zdarzyło się jakieś nieszczęście?
- Jeszcze nie, ale niedługo się zdarzy. Dziś jest ostatni dzień, który mogę spędzić wraz z chłopcami na łące. Za dwie godziny będzie już ciemno i będę musiał odesłać ich do domu, a nie wiem, gdzie się z nimi umówić na następną niedzielę. Ten człowiek powiedział mi właśnie, że zna miejsce, które mogłoby nam się przydać. Zastąp mnie na chwilę przy chłopcach, a ja pójdę je zobaczyć i zaraz wrócę.
Prowadzony przez Pankracego Soave dotarłem przed jednopiętrowy domek ze schodami i balkonem ze spróchniałego drewna. Naokoło rozciągały się ogrody, pola i łąki. Zamierzałem wejść na schody, gdy usłyszałem pana Pinardiego:
- Nie, to nie tu. Miejsce dla księdza jest z tyłu. 

Długa szopa
Była to długa szopa (15 na 6 metrów), z jednej strony opierają- j ca się o ścianę domu, a z drugiej opadała do wysokości jednego metra nad ziemią. Mogła służyć za magazyn czy drewutnię i nic więcej. Wszedłem pod nią schylony, by nie uderzyć głową o dach. 
- Niestety jest za niska dla nas - powiedziałem.
- Każę zrobić wszystko, co ksiądz zechce - odparł uprzejmie pan Pinardi. - Obniżę teren, zrobi się schodki, zmienię nawierzchnię. Chciałbym bardzo, żeby właśnie tu ksiądz zorganizował swoje laboratorium.
- To nie będzie laboratorium, ale Oratorium, mały kościół, w którym będę mógł zbierać chłopców.
- Tym lepiej. Jestem śpiewakiem w chórze i mogę księdzu pomóc. Przyniosę dwa krzesła: jedno dla mnie, drugie dla żony. Mam też w domu lampę, mogę ją przynieść. Zawrzyjmy umowę!
Ten dobry człowiek wyraźnie cieszył się, że w jego domu będzie kościół.
- Mój drogi przyjacielu - powiedziałem - dziękuję panu za jego dobre chęci. Jeśli zagwarantuje mi pan, że obniży pan teren o 50 cm, zgadzam się. A ile będzie wynosił czynsz?
- Trzysta lirów. Dawali mi co prawda więcej, ale wolę wynająć księdzu, tym bardziej, że ma tu powstać kościół.
- Mogę dać panu trzysta dwadzieścia lirów, o ile wynajmie mi pan pas ziemi naokoło szopy, żeby chłopcy mieli gdzie się bawić. Musi mi pan jednak przyrzec, że już w najbliższą niedzielę będziemy mogli tu przyjść.
- Zgoda. A więc umowa stoi. Może ksiądz spokojnie przyjść w niedzielę, wszystko będzie gotowe.

Ostatni różaniec na trawie
Biegiem wróciłem do chłopców, zebrałem ich wokół siebie i zawołałem:
- Cieszmy się moje dzieci! Mamy Oratorium, z którego nikt nas już nie wygoni. Będziemy mieli kościół, szkołę i miejsce do skakania i zabawy. Idziemy tam w niedzielę. To jest w domu Franciszka Pinardiego! - ręką wskazałem kierunek.
Moje słowa powitał ogólny nieopisany entuzjazm. Jedni biegali, inni skakali z radości, krzyczeli, wznosili okrzyki zachwytu, a jeszcze inni stali nieruchomo, jak posągi, osłupieli z wrażenia.
Przepełniała nas olbrzymia radość i nie wiedzieliśmy, jak jej dać upust. Najświętsza Panna, do której modliliśmy się tego ranka przed obrazem Matki Pól, wysłuchała nas. By podziękować Jej, uklękliśmy na trawie po raz ostatni i odmówiliśmy różaniec. Potem rozeszliśmy się do domów.
W ten sposób pożegnaliśmy się z naszą łąką, ale bez żalu, bo czekało na nas lepsze miejsce.
W następną niedzielę wypadała Wielkanoc. Przenieśliśmy pod szopę pana Pinardiego ławki, obrazy, świeczniki, kule, szczudła, trąbkę i bęben. Obejmowaliśmy nasz nowy dom w posiadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz