20. Oratorium pod gołym niebem

Spowiedź nad brzegiem kanału
Marzec 1846 roku. Tak więc jeszcze raz z wielkim żalem i rozgoryczeniem musieliśmy zbierać manatki. Od braci Filippich wynająłem łąkę (na której obecnie znajduje się odlewnia surówki).
I tak Oratorium znalazło się pod gołym niebem na murawie łąki otoczonej rzadkim żywopłotem, przez który każdy mógł wejść. Chłopców było już od trzystu do czterystu i w tym Oratorium pod gołym niebem czuli się doskonale.
Ale przede mną piętrzyły się konkretne problemy do rozwiązania. Gdzie odprawić Mszę? Jak umożliwić im przystępowanie do Komunii i modlitwę? Jedyne, co mogliśmy robić, to lekcje katechizmu, śpiewy i nieszpory. Po modlitwach ks. Bo- rel lub ja wchodziliśmy na jakieś podwyższenie terenu lub na krzesło i mówiliśmy do chłopców. Słuchali nas zawsze z dużą dozą dobrej woli.
Sprawę spowiedzi rozwiązaliśmy w ten sposób: wczesnym rankiem w świąteczne dni szedłem na łąkę, gdzie sporo chłopców już na mnie czekało. Siadałem nad rowem i słuchałem tych, którzy chcieli się wyspowiadać. Inni w tym czasie przygotowywali się do spowiedzi lub odmawiali modlitwy dziękczynne. Po spowiedzi organizowaliśmy zabawy.

Przy wtórze trąbki i bębna do Supergi
O określonej porze graliśmy na trąbce sygnał, który wzywał chłopców do zebrania się wokół mnie. Następny sygnał nakazywał ciszę. Wtedy zapowiadałem, gdzie pójdziemy wysłuchać Mszy świętej i przyjąć Komunię.
Wyruszaliśmy, jak już mówiłem, do Sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia, do Matki Pól, do Stupinigi lub innego z wyżej wspomnianych miejsc.
Często, by dotrzeć do tych odległych miejscowości, musieliśmy przejść spory kawał drogi. Opiszę, jak wyglądała taka wędrówka do Supergi. Na jej podstawie łatwo już wyobrazić sobie pozostałe.
Chłopcy byli na łące, grali w kule, puszczali kaczki lub biegali na szczudłach. W pewnej chwili rozległ się warkot bębna, a zaraz potem trąbka dała sygnał do zbiórki i wyruszenia w drogę. Szliśmy na Mszę i parę minut po dziewiątej byliśmy już na drodze prowadzącej do Supergi. Rozdzieliliśmy między siebie zebrany prowiant: jedni nieśli kosze z chlebem, inni sery i wędlinę, a jeszcze inni koszyki z owocami. Dopóki szliśmy przez miasto, staraliśmy się zachowywać cicho, dopiero potem zaczynały się śpiewy i krzyki. Cały czas jednak szliśmy dwójkami.

Wspaniała harmonia krzyków
U stóp wzniesienia, na którym wznosiła się Bazylika, czekał na nas wspaniały, przystrojony konik, którego wysyłał nam ks. Anselmetti, proboszcz Supergi. Znaleźliśmy przy nim list od ks. Borela, który przybył na miejsce przed nami. Wsiadłem na konia i na głos przeczytałem: „Przybywajcie bez obaw. Obiad i wino czekają na was”. Słowa te przyjęto z wrzaskiem radości, ogólnym aplauzem i owacjami.
Ruszyliśmy w dalszą drogę przy wtórze śpiewów i nawoływań. Ci, którzy szli bliżej mnie, głaskali konia, ciągnęli go za ogon i uszy. Biedne zwierzę znosiło to bez protestu, wykazując tym samym, że ma więcej cierpliwości niż ten, który je dosiada. Przez cały ten rozgwar próbowała się przebić także nasza muzyka: bęben, trąbka i gitara. Nie grały co prawda zbyt zgodnie, ale wzmagały hałas i razem z wrzaskami chłopców tworzyły wspaniałą harmonię.

Puszczanie balonów
Na szczyt wzgórza wstępowaliśmy pełni śmiechów, śpiewów i wrzasków. Chłopcy byli zupełnie spoceni i żeby nas nie przewiało, zgromadziliśmy się na dziedzińcu sanktuarium. Rozdaliśmy to, co przynieśliśmy dojedzenia, by zaspokoić dopisujące wszystkim apetyty. Gdy trochę odpoczęliśmy, zebrałem chłopców i opowiedziałem im ze szczegółami cudowną historię Bazyliki; opowiedziałem o grobach królewskich znajdujących się w jej podziemiach, o Akademii Teologicznej, założonej tam przez króla Karola Alberta przy poparciu wszystkich biskupów.
Ksiądz Wilhelm Audisio, rektor Akademii, zaprosił wszystkich na obiad, a proboszcz dołożył do tego wino i owoce.
Po południu przez dwie godziny zwiedzaliśmy najciekawsze miejsca, a potem zebraliśmy się w kościele pełnym ludzi.
O godzinie 15-tej wszedłem na kazalnicę i wygłosiłem krótkie kazanie. Przed błogosławieństwem eucharystycznym nasi „kantorzy” pięknie odśpiewali Tantum ergo. Ludzie słuchali z podziwem.
O godzinie 18-tej wypuściliśmy na placu kilka balonów, podziękowawszy serdecznie gospodarzom za tak serdeczne przyjęcie, wyruszyliśmy z powrotem do Turynu, znów przy wtórze śpiewów i śmiechów, przeplatanych modlitwami.
Tak oto dotarliśmy do miasta. W miarę tego, jak szliśmy przez poszczególne ulice, coraz to ktoś żegnał się, by pójść już do domu. Do samego schroniska odprowadziło mnie siedmiu czy ośmiu najsilniejszych chłopców, którzy pomogli mi przynieść koszyki i resztę rzeczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz