2. Spotkania

Pierwsza Komunia
Miałem jedenaście lat, gdy dopuszczono mnie do Pierwszej Komunii. Znałem już wtedy co prawda cały katechizm, ale Komunii świętej udzielano dopiero po ukończeniu dwunastu lat. Ponieważ kościół był daleko, proboszcz mnie nie znał. Moim wykształceniem religijnym zajmowała się prawie wyłącznie moja mama. Pragnęła, bym jak najszybciej dostąpił tego wielkiego aktu naszej świętej religii i przygotowała mnie jak tylko mogła, z całym zaangażowaniem.

Podczas Wielkiego Postu każdego dnia posyłała mnie na lekcje katechizmu. Na zakończenie przystąpiłem do egzaminu, zdałem go i ustalono datę, kiedy to razem z innymi dziećmi miałem przyjąć Komunię Wielkanocną.

Podczas Postu, mama trzy razy zaprowadziła mnie do spowiedzi. Powtarzała mi:
- Jasiu, Bóg daje ci wielki dar. Staraj się należycie z niego skorzystać i szczerze wyspowiadać się. Proś Pana o wybaczenie i obiecaj Mu, że będziesz lepszy.
Obiecałem, a czy dotrzymałem, Bóg to wie. W przeddzień mama pomogła mi się modlić, dała mi dobrą książkę do przeczytania i rady, jakich prawdziwie chrześcijańska matka udziela swym dzieciom.

W dniu Pierwszej Komunii, wśród tłumu dzieci i rodziców, zachowanie skupienia było prawie że niemożliwością. Rano mama nie pozwoliła mi z nikim rozmawiać. Zaprowadziła mnie na Mszę świętą. Razem ze mną odbyła przygotowanie i złożyła podziękowanie, odmawiając modlitwy, które proboszcz, ks. Sismondo, kazał wszystkim powtarzać na głos.

W ten dzień nie pozwoliła zajmować mi się pracą fizyczną i resztę czasu spędziłem na czytaniu i modlitwie.
Kilkakrotnie powtórzyła mi:
— Synu mój, to dla ciebie wielki dzień. Jestem pewna, że Bóg zapanował w twym sercu. Obiecaj Mu, że postarasz się być dobrym przez całe życie. Często przestępuj do Komunii, ale nigdy z grzechami na sumieniu. Spowiadaj się zawsze szczerze. Staraj się być posłusznym. Chodź chętnie na katechizm i na Mszę. I, na miłość Boską, trzymaj się z daleka, jak od zarazy, od tych, którzy mówią złe rzeczy.

Zawsze zachowałem w pamięci i starałem się przestrzegać rad mojej matki. Wydaje mi się, że od tego dnia stałem się przynajmniej trochę lepszy. Przedtem nie lubiłem słuchać i akceptować decyzji innych, a dla tych, którzy dawali mi polecenia czy rady, miałem zawsze gotową odpowiedź.

Martwiła mnie jedna rzecz: nie było kościoła, do którego mógłbym chodzić z kolegami modlić się czy śpiewać. By wysłuchać lekcji katechizmu czy kazania, musiałem iść do Castelnuovo lub do Buttigliera, co wynosiło w sumie około 10 km pieszo. To zresztą było też przyczyną, dla której wielu przychodziło chętnie słuchać moich „kazań linoskoczka”.

Misje w Buttigliera
W Buttigliera odbywały się misje parafialne, na które uczęszczałem i gdzie miałem okazję wysłuchać wielu konferencji religijnych. Ludzie ściągali ze wszystkich stron, jako że misjonarze byli bardzo sławni. Co wieczór mogliśmy wysłuchać nauki o religii chrześcijańskiej i odbyć medytacje nad wiecznymi prawdami. Potem rozchodziliśmy się do domów.

Pewnego wieczoru wracałem właśnie do domu wraz z wieloma innymi, wśród których był też ks. Calosso z Chieri, który niedawno został kapelanem w Morialdo. Był to bardzo dobry, starszy ksiądz. Chodził zupełnie zgarbiony, ale razem z nami odbywał wędrówki na „misje”.

Cztery soldy za cztery słowa
Widząc mnie, jako małe dziecko wśród starszych (pamiętam, że byłem małego wzrostu, kędzierzawy, chodziłem z gołą głową i nie odzywałem się), ks. Calosso przyglądał mi się przez chwilę, a potem zagadnął:
- Skąd jesteś, mój synu? Ty także przyszedłeś na misje?
- Tak, byłem na kazaniu misjonarzy.
- A cóż z niego mogłeś zrozumieć? Pewnie bardziej odpowiednie dla ciebie byłoby kazanie twojej mamy, nieprawda?
- To prawda, mama często mówi mi dobre kazania, ale wydaje mi się, że misjonarzy też rozumiem.
- Kochany, jeśli mi powiesz cztery sensowne słowa z dzisiejszego kazania, dam ci cztery soldy.
- Czy chce ksiądz, żebym powiedział coś o pierwszym, czy o drugim kazaniu?
- O którym chcesz. Wystarczą mi cztery słowa. Pamiętasz, czego dotyczyło kazanie?
- Tak, tego, że trzeba być przyjaciółmi Boga i że nie wolno odkładać nawrócenia się.
- A co mówił na ten temat kaznodzieja? - zapytał stary ksiądz, lekko już zaskoczony.
- Pamiętam to doskonale. Mogę księdzu powtórzyć całe kazanie.

Bez najmniejszego kłopotu powtórzyłem wstęp, a potem trzy punkty rozwinięcia: ten, kto odkłada moment nawrócenia się, ryzykuje, że zabraknie mu czasu, łaski Boskiej, albo zdecydowanej chęci. Ksiądz Calosso pozwolił mi mówić przez ponad pół godziny, a potem zapytał:
- Jak się nazywasz? Kim są twoi rodzice? Czy dużo chodziłeś do szkoły?
- Nazywam się Jan Bosko. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Moja matka jest wdową i ma trzech synów na utrzymaniu. Umiem czytać i pisać.
- Uczyłeś się gramatyki łacińskiej?
- Nie wiem, co to takiego.
- A chciałbyś się uczyć?
- O tak, bardzo.
- A co ci stoi na przeszkodzie?
- Mój brat Antoni.
- A dlaczego twój brat Antoni nie chce, żebyś się uczył?
- Bo mówi, że szkoła to strata czasu. Ale gdybym chodził do szkoły, na pewno nie traciłbym czasu. Dużo bym się uczył.
- A dlaczego chciałbyś się uczyć?
- Żeby zostać księdzem.
- A po co chcesz zostać księdzem?
- Żeby uczyć religii moich chłopców. Nie są źli, ale będą tacy, jeśli nikt im nie pomoże. Chcę być z nimi, rozmawiać, pomóc im.

Te proste i szczere słowa wywarły wielkie wrażenie na ks. Calosso, który dalej mnie obserwował. Doszliśmy w ten sposób do skrzyżowania, gdzie nasze drogi rozchodziły się. Na koniec powiedział mi:
- Nie poddawaj się. Zajmę się tobą i twoją nauką. W niedzielę przyjdź do mnie z mamą i zobaczysz, że załatwimy wszystko.
W następną niedzielę poszedłem wraz z mamą do niego do domu. Ustalili, że będzie mnie uczył trochę codziennie, a resztę dnia będę pracował w polu, by zadowolić Antoniego. Mój brat zgodził się, bo miałem zacząć się uczyć jesienią, kiedy nie ma już takiego nawału pracy w polu.

Pewność że ktoś mną kieruje
Od kiedy zacząłem chodzić do ks. Calosso, nabrałem do niego pełnego zaufania. Opowiedziałem mu, co robię i mówię, zwierzyłem mu nawet swe myśli. Dzięki temu mógł mi udzielić dobrych rad.

Po raz pierwszy miałem pewność, że mam przewodnika, przyjaciela od serca. W pierwszym rzędzie zakazał mi odprawiać takie pokuty jak do tej pory, nieodpowiednie dla mojego wieku, zachęcił mnie natomiast do częstego przystępowania do spowiedzi i Komunii. Nauczył mnie również codziennej medytacji, czy też raczej duchowej lektury.

W świąteczne dni spędzałem z nim cały wolny czas, a w dni powszednie, gdy tylko mogłem, służyłem mu do Mszy. W tym okresie zacząłem odczuwać radość z faktu, że rozwijam w sobie życie duchowe. Do tej pory żyłem pod wieloma względami materialnie, jak maszyna, która robi coś, ale nie wie dlaczego. W połowie września zaczęliśmy lekcje włoskiego. Nauczyłem się całej gramatyki i pisałem wypracowania. Na Boże Narodzenie wziąłem do ręki gramatykę łacińską. Na Wielkanoc zacząłem ćwiczenia z tłumaczeń łacińsko-włoskich i włosko-łacińskich.

Przez cały ten czas nie zaprzestałem przedstawień, latem na łące, a zimą w oborze. Zdarzenia opowiedziane przez ks. Calosso i jego słowa wzbogacały moje „kazania”.

Byłem szczęśliwy. Wydawało mi się, że spełniły się wszystkie moje życzenia, ale wkrótce nowy cios i nowe wielkie cierpienie miały odebrać mi wszelką nadzieję.

za: Św. Jan Bosko, Wspomnienia Oratorium, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 2010.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz