3. Karty w seminarium

„Jak gdyby przechodził jakiś antypatyczny typ”
Dni w seminarium były mniej więcej do siebie podobne.
Najpierw przedstawię ludzi i codzienne życie, a potem opowiem o paru zdarzeniach.
Najpierw słowo o przełożonych. Bardzo ich kochałem, a oni traktowali mnie zawsze nader życzliwie, ale nie byłem w pełni zadowolony.
Rektora i innych przełożonych odwiedzaliśmy tylko przy wyjeździe na wakacje i po powrocie z nich. Z nikim nie rozmawiali, chyba że mieli udzielić jakiejś nagany. Jeden z nich, wyznaczony po kolei, towarzyszył nam przy posiłkach i na spacerach i na tym kończyły się nasze „kontakty”. Ileż to razy miałem ochotę porozmawiać z nimi, poprosić ich o radę. Kiedy miałem wątpliwości, nie wiedziałem, do kogo zwrócić się o wyjaśnienie.
Gdy któryś przełożony przechodził wśród seminarzystów, wszyscy rozstępowali się pospiesznie, jakby przechodził jakiś antypatyczny osobnik.
Wszystko to sprawiało, że chciałem jak najszybciej ukończyć seminarium i jak najprędzej zostać księdzem, by zacząć inne życie, by przebywać wśród chłopców, pomagać im i wspierać ich mą przyjaźnią.

Dziwne manewry przed przystąpieniem do Komunii
A teraz słów parę o kolegach. Dotrzymałem danego matce słowa: zaprzyjaźniłem się z tymi, którzy kochali Matkę Boską, przykładali się do nauki i byli wzorem w kościele.
Muszę przyznać, że w seminarium, obok kleryków, którzy świecili przykładem, byli także niebezpieczni osobnicy: młodzi ludzie, którzy wstąpili do seminarium, nie zastanawiając się specjalnie nad swym powołaniem, bez odpowiedniej postawy i dobrej woli. Właśnie w seminarium zdarzyło mi się słyszeć wiele bardzo złych słów. Krążyły niemoralne i antyreligijne książki, znalezione podczas rewizji.

Tych niebezpiecznych typów usuwano, gdy tylko dali się poznać. Sami też w pewnym momencie odchodzili, ale podczas miesięcy, jakie spędzali w seminarium, siali zarazę, a zaraza może dotknąć i dobrych, i złych.
Uniknąłem tego niebezpieczeństwa, wybierając sobie na przyjaciół wspaniałych chłopców: Wilhelma Garigliano, Jana Giacomelli z Avigliana i Alojzego Comollo. Mieć takich trzech przyjaciół to skarb. Bardzo skrupulatnie przestrzegano praktyk religijnych. Codziennej porannej Mszy towarzyszyła medytacja i różaniec. W jadalni zachowywaliśmy milczenie: przy posiłkach czytano nam Historię Kościoła Barcastela. Spowiadaliśmy się co dwa tygodnie, ale kto chciał, mógł przystępować do spowiedzi co sobotę.
Komunię świętą można było przyjmować tylko w niedziele i w dni świąteczne. Jeśli ktoś chciał komunikować w czasie tygodnia, mógł to robić za cenę nieposłuszeństwa. Podczas gdy inni udawali się na śniadanie, trzeba się było wymknąć do kościoła św. Filipa, i po przyjęciu Komunii, dołączyć do reszty w drodze do szkoły czy też samej sali wykładowej. Regulamin zabraniał tego rodzaju manewrów, ale nasi przełożeni, choć doskonale wiedzieli, co się dzieje, nic nie mówili. Milcząco aprobowali.

Stosując ten dziwny system, mogłem wielokrotnie przyjmować Komunię, muszę stwierdzić, że był to najskuteczniejszy pokarm dla mego powołania.
Ten, negatywny jak sądzę, szczegół życia w seminarium, usunął arcybiskup Gastaldi. Klerycy, jeśli tylko czują się przygotowani, mogą Eucharystię przyjmować codziennie.

Król i walet
W wolnych chwilach grywaliśmy zwykle w „złamany drąg”. Na początku gra ta strasznie przypadła mi do gustu, ale potem stwierdziłem, że była bardzo podobna do numerów linoskoczków, z których postanowiłem zrezygnować, więc przestałem się w nią bawić.
W niektóre dni mogliśmy grać w taroki i przez jakiś czas było to moją ulubioną rozrywką, ale i ten medal miał dwie strony. Choć nie byłem nadzwyczajnym graczem, prawie zawsze wygrywałem i pod koniec partii miałem pełno pieniędzy. Niemniej jednak, widząc przygnębienie kolegów, którzy przegrali, ogarnia! mnie jeszcze większy smutek. Poza tym, wskutek tego, że byłem bardzo przejęty kartami, nawet wtedy gdy studiowałem czy modliłem się, stał mi przed oczami król i walet. Z tego powodu, w połowie drugiego roku filozofii, postanowiłem rzucić również karty.
Kiedy czasu wolnego było więcej, organizowaliśmy wesołe wycieczki piesze do tonących w zieleni małych miejscowości w okolicach Chieri. Wycieczki te służyły zresztą nauce, ponieważ improwizowaliśmy podczas nich quizy z pytaniami i odpowiedziami dotyczącymi przedmiotów szkolnych oraz innych zagadnień.
Zimą, gdy padało lub było chłodno, spotykaliśmy się w jadalni seminarium. Odbywały się tam ożywione dyskusje na najróżniejsze tematy, zaczerpnięte z życia szkoły i spoza niej.5

Ten „szkolny klub”, w którym byłem przewodniczącym i bezapelacyjnym sędzią, stanowił dla mnie prawdziwą przyjemność, a zarazem służył kształtowaniu w nas dobroci, pogłębianiu nauki i zachowaniu zdrowia. Najciekawsze pytania stawiał zawsze Alojzy Comollo, który wstąpił do seminarium rok po mnie. Dominik Peretti, przyszły proboszcz w Buttigliera, mówił jak młody orator i na każde pytanie miał zawsze gotową odpowiedź. Garigliano odzywał się mało, ale przysłuchiwał się bardzo uważnie, a jego komentarze i refleksje były bardzo trafne. W tych pogawędkach wyłaniało się wiele problemów i zagadnień naukowych, którym żaden z nas nie był w stanie sprostać czy dogłębniej je przedstawić. Dzieliliśmy się wtedy pracą. Każdemu przydzielano do opracowania jedno pojęcie lub kwestię i na następnym spotkaniu referowaliśmy wyniki swych poszukiwań naukowych.

Kiedy Alojzy ciągnął mnie za rękaw
Alojzy często przerywał mi zajęcia rekreacyjne. Ciągnął mnie za rękaw, na znak, bym poszedł z nim do kościoła. Tam kazał mi się modlić: składaliśmy pokłon przed Najświętszym Sakramentem, modliliśmy się za umierających, odmawialiśmy różaniec i litanię do Matki Boskiej za dusze w czyśćcu.
Ten wspaniały chłopak był dla mnie prawdziwym skarbem. Potrafił wybrać najodpowiedniejszy moment, by przestrzec mnie przed czymś, poprawić czy dodać otuchy, a wszystko to robił w tak ujmujący i serdeczny sposób, że sprawiało mi to przyjemność.
Bardzo się zaprzyjaźniliśmy ze sobą. Starałem się go naśladować, choć byłem daleko z tyłu. Ale faktem jest, że jeśli nie zepsuli mnie najbardziej lekkomyślni koledzy i wytrwałem w powołaniu, to właśnie zawdzięczam jemu.
W jednej tylko rzeczy nawet nie próbowałem go naśladować - w umartwianiu się. Miał zaledwie dziewiętnaście lat, a przestrzegał ścisłego postu przez cały okres Wielkiego Postu i w każdą sobotę ku czci Matki Boskiej. Często nie jadł śniadania, a jego obiad składał się niekiedy tylko z wody i chleba. Z łagodną cierpliwością znosił nieuprzejme słowa i chłodną pogardę. W kościele i w szkole był we wszystkim bardzo skrupulatny.
Wydawało się wręcz niemożliwością, by potrafił osiągnąć tak wiele. Był mi więcej niż przyjacielem, był ideałem, najwyższym wzorem cnót i ciągłym bodźcem, by otrząsnąć się z lenistwa i być choć trochę podobnym do niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz