12. Mam szesnaście lat, a nic nie potrafię

Chłopiec który wziął nogi za pas
Od pierwszych dni spędzonych w Konwikcie miałem już grupkę chłopców, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Zawsze kręcili się koło mnie, gdy szedłem przez ulice i place, szli za mną do zakrystii kościoła Konwiktu. Nie dysponowałem jednak wówczas lokalem, w którym mógłbym ich zebrać i gdzie mógłbym przystąpić do realizacji zamiaru otoczenia ich opieką.

Dopomógł mi w tym pewien dziwny przypadek. Od niego właśnie wzięło początek działanie na rzecz chłopców włóczących się po mieście, a zwłaszcza tych, którzy dopiero co wyszli z więzienia.
W święto Niepokalanego Poczęcia Maryi (8 grudnia 1841 roku) ubierałem się właśnie, by odprawić o wyznaczonej godzinie Mszę świętą, gdy zakrystian, Józef Comotti, zawołał stojącego w kącie chłopca, by służył mi do Mszy.
- Kiedy nie potrafię - odpowiedział ze wstydem.
- Chodź, będziesz służył do Mszy - nalegał zakrystian.
- Ale kiedy nie potrafię, nigdy tego nie robiłem.
- Jesteś osioł! - rozzłościł się zakrystian. - Jeśli nie potrafisz służyć do Mszy, to po co przychodzisz do zakrystii? - Wściekły chwycił biednego chłopaka, który wziął nogi za pas. Krzyknąłem do zakrystiana:
- Co też pan najlepszego robi? Dlaczego pan bije tego chłopca? Co złego zrobił? 
- Przychodzi do zakrystii, a nie potrafi nawet służyć do Mszy!
- I to jest powód do bicia?
- A co to księdza obchodzi?
- Obchodzi, bo to mój przyjaciel. Proszę go natychmiast zawołać z powrotem, bo muszę z nim pomówić.

„Moja matka nie żyje”
Zakrystian pobiegł za chłopcem, dogonił go, jakoś go uspokoił i przyprowadził z powrotem do mnie. Cały drżący i upokorzony patrzył na mnie. Zapytałem serdecznie:
- A słuchałeś już Mszy?
- Nie.
- No to chodź, posłuchasz. A potem porozmawiamy o czymś, co sprawi ci przyjemność.
Obiecał, że zostanie na Mszy. Chciałem wymazać z jego pamięci razy, jakie otrzymał i złe wrażenie, jakie musiał mieć o księżach z tego kościoła. Odprawiłem Mszę, odmówiłem modlitwy dziękczynne, a potem wziąłem chłopca do kaplicy. Przede wszystkim zapewniłem go, że nikt już nie podniesie na niego ręki, a potem zapytałem:
- Jak się nazywasz, mój mały przyjacielu?
- Bartłomiej Garelli.
- Skąd jesteś?
- Z Asti.
- Masz ojca?
- Nie, umarł.
- A mamę?
- Też nie żyje.
- Ile masz lat?
- Szesnaście.
- Potrafisz czytać i pisać?
- Nic nie potrafię.
- Byłeś u Pierwszej Komunii?
- Jeszcze nie.
- A u spowiedzi?
- Tak, jak byłem mały.
- A na religię chodzisz?
- Nie mam odwagi.
- Dlaczego?
- Bo młodsi chłopcy potrafią odpowiadać na pytania, a ja jestem taki duży i nic nie umiem. Wstyd mi.
- A gdybym uczył cię katechizmu, przychodziłbyś?
- Bardzo chętnie.
- Nawet tutaj?
- Byleby tylko mnie nie bili.
- Nie bój się, nikt cię nie będzie bił. Teraz jesteś moim przyjacielem, więc muszą cię szanować. Kiedy chcesz, byśmy zaczęli nasz katechizm?
- Kiedy ksiądz chce.
- Dziś wieczorem.
- Dobrze.
- A gdyby tak zaraz?
- Chętnie.

Wszystko zaczęło się od lekcji katechizmu
Wstałem i na początek przeżegnałem się. Zauważyłem jednak, że Bartłomiej nie zrobił tego, bo nie pamiętał, jak się robi znak krzyża. Na tej pierwszej lekcji katechizmu nauczyłem go zatem znaku krzyża i mówiłem mu o Bogu Stwórcy i o tym, dlaczego Bóg nas stworzył.
Nie miał dobrej pamięci, ale dzięki wytrwałości i uwadze już w ciągu paru lekcji nauczył się, czego potrzeba, by odprawić dobrą spowiedź, a potem przyjąć Komunię.

Wkrótce dołączyli do niego inni chłopcy. Tej zimy zebrałem także paru dorosłych, którzy potrzebowali dostosowanych do ich wieku lekcji katechizmu. Wciąż miałem na myśli przede wszystkim tych, którzy wychodzili z więzienia. Namacalnie przekonałem się, że jeśli znajdą na wolności przyjaciela, który się nimi zajmie, będzie z nimi w świąteczne dni, znajdzie im pracę u uczciwego pracodawcy i odwiedzi ich czasem w ciągu tygodnia, to zapomną o przeszłości i zaczną porządne życie. Staną się uczciwymi obywatelami i dobrymi chrześcijanami.
Taki był początek naszego Oratorium, które dzięki Pańskiemu błogosławieństwu rozrosło się tak, jak bym się tego nigdy nie spodziewał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz