13. Pierwsze Oratorium

Po katechizmie opowiadania o jakimś ciekawym zdarzeniu
W ciągu tej pierwszej zimy starałem się skonsolidować małe Oratorium. Moim celem było zebranie tylko tych chłopców, którzy byli szczególnie narażeni na niebezpieczeństwo zła, a zwłaszcza tych, którzy wychodzili na wolność.

By móc jednak utrzymać porządek i promieniować dobrocią, zapraszałem do Oratorium także innych chłopców, należycie wychowanych i dobrze się sprawujących. Pomagali mi oni w utrzymaniu porządku, czytaniu i wykonywaniu śpiewów liturgicznych. Od początku bowiem zauważyłem, że bez śpiewu i czytania interesujących książek nasze świąteczne spotkania byłyby jak ciało bez duszy.

2 lutego 1842 roku, w święto Oczyszczenia Maryi (które wówczas było świętem obowiązującym), z dwudziestką chłopców donośnie odśpiewaliśmy w kościele po raz pierwszy Chwalcie Maryję.

Na święto Zwiastowania, 25 marca, było nas już trzydziestu. Tego dnia urządziliśmy coś na kształt święta. Rano chłopcy wyspowiadali się i przyjęli Komunię, wieczorem odśpiewaliśmy wspólnie wybraną pieśń pobożną, a po lekcji katechizmu opowiadałem im ciekawe rzeczy. Ponieważ kaplica, w której dotychczas się zbieraliśmy, zaczynała się stawać za ciasna, przenieśliśmy się do większej kaplicy przy zakrystii.

Józef Buzzetti, wzór wierności
Spróbuję naszkicować obraz życia tego pierwszego Oratorium. Rano, w dni świąteczne każdy mógł przystąpić do sakramentów spowiedzi i Komunii, wszyscy starali się spełnić ten chrześcijański obowiązek przynajmniej raz w miesiącu. Wieczorami, o wyznaczonej godzinie, odbywały się lekcje katechizmu, poprzedzone jakąś pieśnią pobożną, a na zakończenie opowiadałem niecodzienną historię i rozdawałem drobiazgi wszystkim, albo też tylko niektórym, którzy mieli szczęście w losowaniu.

Spośród chłopców, którzy przychodzili na te pierwsze zebrania pamiętam Józefa Buzzettiego, niezawodnego bywalca na wszystkich spotkaniach. Tak przywiązał się on do ks. Bosko i do Oratorium, że nie chcąc stracić codziennego kontaktu, zrezygnował nawet z dorocznego wyjazdu do rodzinnego domu w Caronno Chiringhello (dziś Caronno Varesino), tak przecież wyczekiwanego przez jego rodzeństwo i kolegów. Pamiętam także jego braci: Karola Anioła i Jozuego oraz Jana Gariboldiego i jego brata. Wówczas byli czeladnikami, dziś są mistrzami.

Większość chłopców stanowili kamieniarze, murarze, sztukatorzy i brukarze pochodzący z odległych wsi. Nie znając tu- ryńskich parafii, nie wiedząc, którym kolegom z pracy można zaufać, byli narażeni, zwłaszcza w dni świąteczne, na tysiące niebezpieczeństw moralnych.

Ksiądz Guala i ksiądz Cafasso cieszyli się z tej mojej działalności. Chętnie dawali mi obrazki, kartki z modlitwami, książeczki, medaliki i krzyżyki, bym rozdawał je w prezencie, a kiedy zaszła potrzeba dali mi także pieniądze, bym mógł zakupić ubrania. Tym, którzy szukali pracy, przez wiele tygodni dawali jeść.

Święto małych murarzy
Kiedy chłopców było już za dużo, ks. Guala i ks. Cafasso pozwolili mi przyprowadzić moją małą armię na zabawy na podwórze Konwiktu. Dziedziniec był niestety mały, z trudnością mógł pomieścić osiemdziesięciu chłopców, bo gdyby nie to, ich liczba wzrosłaby szybko do paruset.

W godzinach, gdy chłopcy spowiadali się, ks. Guala i ks. Cafasso przychodzili zaopiekować się nimi i bawili ich opowiadaniem różnych zdarzeń i przykładów do naśladowania.

W dzień św. Anny, patronki murarzy, ks. Guala zaproponował, byśmy urządzili coś z tej okazji. Po porannej Mszy zaprosił wszystkich na śniadanie do Konwiktu. Wielka sala wykładowa pomieściła stu chłopców. Podano im kawę, mleko, czekoladę, bułki, drożdżówki, rożki i ciastka. Chłopcy powitali je wybuchem radości i spałaszowali z apetytem. Zapanowało wielkie ożywienie, a później opowiadanie o śniadaniu krążyło z ust do ust. Iluż chłopców mogłoby jeszcze przyjść, gdyby tylko aula była większa.

"Miałem kontakty z chłopcami w więzieniu”
Wszystkie święta spędzałem wśród moich młodych przyjaciół. W ciągu tygodnia odwiedzałem ich w ich miejscach pracy, w fabrykach i warsztatach. Te spotkania sprawiały mi wiele radości, dawały im poczucie, że jest ktoś, kto się nimi interesuje. Moje wizyty cieszyły zresztą również ich szefów, którzy chętnie zatrudniali młodych ludzi znajdujących się pod naszą opieką.

Co sobotę przychodziłem do więzień z torbą pełną owoców, bułek i papierosów. Chciałem utrzymać kontakt z tymi młodymi nieszczęśnikami, którzy tam się znaleźli, pomóc im, pozyskać ich przyjaźń i zaprosić do Oratorium, gdy tylko opuszczą to smutne miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz