6. Towarzystwo Wesołości

Nauka na własny koszt
W pierwszych czterech klasach musiałem o własnych siłach nauczyć się postępować z kolegami.

Podzieliłem ich na trzy kategorie: dobrych, obojętnych i złych. Złych, gdy tylko ich przejrzałem, unikałem zawsze i wszędzie. Do obojętnych podchodziłem, jeśli było potrzeba, i odnosiłem się do nich uprzejmie. Z dobrymi starałem się zaprzyjaźnić i traktowałem ich serdecznie.

Początkowo nie znałem w mieście nikogo, więc ze wszystkimi trzymałem się raczej na dystans. Musiałem jednak walczyć, by nie stać się czyimś niewolnikiem. Jeden ciągnął mnie do teatru, inny na grę w klipę, jeszcze inny, żeby popływać w rzece. Pewien chłopak chciał, bym stał się członkiem jego bandy, okradającej ogrody i warzywniaki. Inny był na tyle bezczelny, że zachęcał mnie, bym ukradł gospodyni jakiś drogocenny klejnot.

Uwolniłem się od tych złych kolegów, unikając starannie ich towarzystwa, skoro tylko spostrzegłem się, kim są ci ludzie. Wszystkim mówiłem, że matka oddała mnie pod opiekę gospodyni i że ze względu na miłość do matki nie mogę nigdzie chodzić bez pozwolenia pani Lucyny.

To moje dobrowolne uzależnienie się od pani Lucyny przyniosło mi zresztą również pewne korzyści finansowe. Widząc, że jestem godzien zaufania, zleciła mi opiekę nad jej synem, chłopcem bardzo ruchliwym, przepadającym za zabawą, a znacznie mniej za nauką. Chociaż więc chodził do wyższej klasy, jego matka poprosiła mnie, bym mu udzielał korepetycji.

Traktowałem go jak brata. Uprzejmie się do niego odnosząc i zgadzając się na wspólne zabawy, zdołałem go skłonić do chodzenia do kościoła. W ciągu sześciu miesięcy dały się już zauważyć zmiany. W szkole nauczyciele byli z niego zadowoleni i stawiali mu dobre oceny, a matka była tak szczęśliwa, że zmniejszyła mi opłatę za pensję.

Kapitan małej armii
Ci, którzy starali się wciągnąć mnie do swych niecnych przedsięwzięć, byli najgorszymi uczniami. Stopniowo zaczęli się zwracać do mnie i w innych sprawach: abym pożyczył im napisane wypracowania czy tłumaczenie.

Dowiedziawszy się o tym, profesor surowo mnie skrzyczał. „Twoja przysługa jest zła - powiedział - bo tylko utwierdzasz ich w lenistwie. Zabraniam ci tego kategorycznie”.

Zacząłem więc szukać lepszego sposobu pomagania im. Tłumaczyłem im to, czego nie rozumieli, tak by sami byli w stanie uporać się z największymi kłopotami, i w ten sposób zaskarbiłem sobie ich wdzięczność i sympatię. Koledzy przychodzili do mnie coraz częściej w wolnych chwilach, a to aby im pomóc w pracy domowej, a to by posłuchać moich opowiadań, a wreszcie już bez żadnego konkretnego powodu, tak jak chłopcy z Morialdo i Castelnuovo.

Utworzyliśmy coś w rodzaju grupy, którą nazwaliśmy Towarzystwem Wesołości. Nazwa ta pasowała jak ulał, bo każdy z członków miał za zadanie organizowanie zabaw, kierowanie konwersacją i czytanie książek, których treść mogłaby nas bawić. Trzeba było za wszelką cenę unikać wszystkiego, co mogłoby wywołać melancholię i smutek, a zwłaszcza lekceważenia prawa Bożego. Ci, którzy przeklinali, wymawiali imię Boskie bez uszanowania, mówili złe rzeczy, musieli koniecznie odejść z Towarzystwa.

Tak oto znalazłem się na czele znacznej grupy chłopców. Wspólnie ustaliliśmy następujący, nader prosty regulamin:
1. Żadnego czynu ani żadnych słów niegodnych chrześcijanina.
2. Sumienność w wypełnianiu obowiązków szkolnych i religijnych.

Te wydarzenia przyniosły mi niejaki rozgłos. W 1832 roku ceniono mnie i słuchano jak kapitana małej armii. Zewsząd proszono mnie o pomoc przy organizowaniu zabaw, o pomaganie słabszym uczniom i o udzielanie korepetycji.
W ten sposób Boska Opatrzność pomagała mi zdobyć pieniądze na podręczniki, ubrania i inne potrzeby bez obciążania budżetu rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz